XXIII Spotkanie Muzealne „Ojciec Marian Żelazek – chrześcijanin w hinduizmie” odbyło się 10 lutego 2014 r. Poprowadził je, od lat związany z ziemią oleską, misjonarz werbista ojciec Henryk Kałuża, wzięty rekolekcjonista, złotousty kaznodzieja, pisarz, poeta, historyk-regionalista, pieśniarz- bard Pana Boga.
Ojciec Henryk urodzony w Brynicy w 1951 r., po ukończeniu szkoły budowlanej w Opolu w 1971 r., wstąpił do werbistów w Pieniężnie – misyjnego Zgromadzenia Słowa Bożego, założonego w 1875 r. przez św. Arnolda Janssena w Holandii. Jako kleryk mocno związał się z duszpasterstwem Ruchu Światło–Życie, popularnie nazywanym oazą. Tej formacji katolickiej poświęcił pracę magisterską bronioną na KUL-u. Jego pierwszą placówką duszpasterską była parafia Matki Boskiej Bolesnej w Nysie. W 1979 r. podjął studia teologiczne na KUL-u. Od 1982 r. był wiceprefektem kleryków w Nysie. Ten ojciec duchowny kapłanów diecezji opolskiej jest charyzmatycznym rekolekcjonistą, który wielokrotnie głosił Słowo Boże mieszkańcom ziemi oleskiej. Jego kazań możemy teraz słuchać w wersji online na internetowej stronie katedry opolskiej. Jako badacz dziejów diecezji opolskiej jest autorem licznych publikacji poświęconych historii górnośląskich „małych ojczyzn”, m.in.: Zarys dziejów parafii Wysoka w Ziemi Oleskiej, Serce Jezusa miłości pełne o historii parafii w Chudobie (współautor o. Józef Niesłony OMI), Nasz brynicki kościół, Przy Sercu Matki o kościele Matki Boskiej w Raciborzu, Dębie na progu trzeciego tysiąclecia, Dzieje parafii św. Antoniego w Luboszycach, Przy Boskim Sercu – dzieje parafii w Kątach Opolskich, Chróścice – 60 lat Kościoła na tle historii. Wydał wiele tomików poezji: Połamane skrzydła (o katastrofie smoleńskiej), Nasa ślōnskoł dusa, Błogosławiona niemoc poezje o błogosławionym Edmundzie Bojanowskim, Rozpłomieniona miłością poezje o Matce Marii Merkert, Pragnę wam coś powiedzieć, Wiem, że ktoś czuwa. Część jego spuścizny literackiej poświęcona jest śląskim świętym i błogosławionym: Owoc winnego krzewu. Ojciec Alojzy Liguda (współautor – ks. dr Waldemar Klinger), Męczennica w białej sukni (o Sabince Schűtz ), Perła śląskiej ziemi: o św. Jadwidze Śląskiej, Płomień ze Śląska: o św. Jacku z Kamienia Śląskiego, Cierpliwa wytrwałość: bł. Matka Józefa – Hendrina Stenmanns- współzałożycielka Zgromadzenia Sióstr Służebnic Ducha Św., Świadkowie wiary, Holdek. Ojciec Henryk jest autorem licznych artykułów do czasopism katolickich, zwłaszcza misyjnych.
Spotkanie muzealne związane było z wystawą ”Indie – odcienie kolorów na zdjęciach Bartka Wileńskiego” ze zbiorów Muzeum Misyjno-Etnograficznego Księży Werbistów w Pieniężnie, która do 28 marca gościć będzie w oleskim muzeum.
Spotkanie muzealne związane było z wystawą ”Indie – odcienie kolorów na zdjęciach Bartka Wileńskiego” ze zbiorów Muzeum Misyjno-Etnograficznego Księży Werbistów w Pieniężnie, która do 28 marca gościć będzie w oleskim muzeum.
Indie – tygiel ras, kultur i religii, kraj ogromnych kontrastów społecznych i kulturowych. Kraj, który ma różne oblicza. Mozaikę religii tworzą wyznawcy hinduizmu, buddyzmu, islamu, dżinizmu, sikhizmu i chrześcijaństwa. 26 milionów wyznawców Chrystusa, co stanowi 2,3 % ludności Indii, spotyka nierzadko prześladowanie. Duchowni katoliccy podejmują tam cichą pracę formacyjną bądź posługują tym najbardziej potrzebującym – zwłaszcza chorym i ubogim, żyjącym w slumsach. Takim misjonarzem przez ponad pól wieku był polski werbista czczony jako święty mąż przez niechrześcijańskich mieszkańców Indii – ojciec Marian Żelazek. Jego życie było ilustracją przysłowia: „Iż dobry przykład czyni cuda”. Ojciec Żelazek dla mieszkańców Puri jest świętym człowiekiem. Prawdziwym Sługą Bożym. Emanacją dobra poprzez jego posługę na rzecz ubogich, zwłaszcza trędowatych. Wymowny jest tytuł artykułu autorstwa oleśnianina, sekretarza ds. misji w zakonie werbistów, o. Waldemara Kusa „Bóg musi być podobny do o. Mariana” w miesięczniku „Misjonarz”, który był do nabycia podczas spotkania muzealnego. O tym charyzmatycznym mężu Bożym, misjonarzu spod Poznania, nominowanym do Pokojowej Nagrody Nobla samarytaninie trędowatych w Indiach opowiedział barwnie, ze swadą ojciec Henryk Kałuża. Oto fragment jego wypowiedzi. „ Moi drodzy. Nie spodziewałem się, że będzie was tyle, ale postać ojca Mariana przyciąga ludzi i to jest prawda, ze przyciąga wszędzie. Rzeczywiście jego postać wciąż przemawia. Ojciec Marian przeszedł trudny, bardzo skomplikowany, a jednocześnie szczęśliwy czas. Bo był to człowiek szczęścia, tak o sobie on też mówił. Miałem szczęście, miałem szczęście z nim krótko współpracować, ale nigdy nie dałbym sobie odebrać tej współpracy. Na przełomie lat 1988/89 posłano mnie do Indii. Nie byłem na to przygotowany, ale było mi to bardzo potrzebne, dlatego dzisiaj zgodziłem się na to spotkanie. Przez to chciałbym mu oddać cześć, za to, że on ofiarował mi swój czas i mogłem na niego spoglądać. Pamiętam wiele wypraw naszych, pamiętam taką jedną. Kiedy my w nocy, a w tropiku zachód słońca pojawia się bardzo nagle, a on ze swoją wadą wzroku, a ja wtedy jeszcze nie rwałem się do kierowania pojazdem, bo nie znałem dróg, a one są bardzo wąskie i trudne. Jechaliśmy od miasta do ogrodu nadziei- osady trędowatych, która dzięki niemu przemieniła się w coś niesamowitego. Ja mówię: >> Ojcze, ojcze, ojcze jedziemy prawie nad przepaścią<<, a on: >>Nie przejmuj się Heniu<<. Ja patrzę, a tam gdzieś 200 m w dół, my już prawie na skraju, a on spokojnie. Nagle tylne koło gdzieś zaczęło zjeżdżać. Ja wyskoczyłem, patrzę, a tam piasek, bardzo grząsko, mówię: >>Ojcze my spłyniemy<<. Wyciągnął linę taką, zawiązał z przodu za palmę, zawiązał z tyłu i to auto tak stało. A ja do niego: >>Co my teraz będziemy robić.<< A on mi na to: >> Nie panikuj, spokojnie<<. Nagle patrzę, coś tam szuka, szuka. Znalazł muszlę w którą zaczął dąć. Myślę sobie, co on teraz wyprawia. Za chwilę patrzę, a tu w buszu zaczęły migotać światełka. Przyszli. Pierwszy raz ich wtedy widziałem. Trędowaci. Ludzie z nikąd. Ludzie bez imienia, ludzie bez przyszłości. Przeklęci. Bez nosów, bez warg, bez uszu. Tylko przesłonięci troszkę jakąś tam szmatą. To było dla mnie takim niesamowitym wrażeniem. Gdy przyszli, to sama ich obecność, przerażała swoim zapachem. Chociaż nie jestem przewrażliwiony na tym punkcie. Ale tam wtedy tak trochę pękłem. A oni pomówili tam coś z ojcem Marianem, bardzo serdecznie się z nim przywitali. Przynieśli jakieś tam drągi i za chwilę wysunęli to auto. I mówi do mnie: >>Widzisz Heniu, księdzu w lesie ktoś przyniesie<<. Ta jego cierpliwość i niesamowity optymizm był dla mnie taką niesamowitą też szkołą. Tej lekcji nigdy bym nie chciał zapomnieć. Ojciec Marian urodził się w bardzo ciekawej rodzinie, z której wywodziło się trzech kapłanów, dzieci szesnaścioro, do tego dwoje dzieci zmarłych krewnych jeszcze zaadoptowano. To była bardzo religijna rodzina, oni nie tylko żyli Panem Bogiem, oni oddychali Panem Bogiem. Szczególnie matka miała ogromny wpływ na ojca Mariana, ona dzieliła się z dziećmi doświadczeniami duchowymi. Wcześnie poczuł w sobie głos powołania i wstąpił do niższego seminarium do Chludowa pod Poznaniem. O. Marian od początku zaznaczył się dobrem. Maniuś tak na niego mówili. Po maturze poszedł do nowicjatu do Chludowa w 1938 r. W 1939 r. wojna. Ojciec Marian wraz z innymi klerykami został wywieziony do Dachau. Jak ich wieźli do Dachau to była uroczystość Bożego Ciała, jak jechali mijali miasta i wioski w Niemczech, w których szły procesje Bożego Ciała. Było ich 26, z czego 14 nigdy nie wróciło. On trzy razy był przeznaczony na śmierć i trzy razy jakoś cudem wyszedł. Dlatego postanowił, że swoje życie poświęci, jeśli tylko Pan Bóg będzie tego chciał, najbardziej pokrzywdzonym. Po obozie, po wyzwoleniu z ojcem Bruno Koziełem przedostał się do Rzymu, tam skończył studia na Anselmianum. W 1948 r. był wyświęcony na kapłana i przeznaczony na misje.”
Marian Żelazek, gdy przyjechał do Indii w 1950 r., miał za sobą koszmar obozów koncentracyjnych w Dachau i Gusen. Traumatyczne przeżycia II wojny światowej obudziły w nim głęboką wiarę w godność każdego człowieka i niezwykłą chęć naprawy tego świata poprzez czynienie dobra. 15 lat spędził wśród koczowników w dżungli – Adivasów w stanie Orissa, gdzie swoim życiem świadczył, iż człowiek dla człowieka musi być człowiekiem. Adivasi kierują się prostą zasadą: starszych się szanuje, dzieci się wychowuje, z młodymi się rozmawia. Potem działał w Puri na Zatoką Bengalską, mieście będącym jednym z najważniejszych ośrodków hinduizmu ze słynną świątynią boga Wisznu – Jagannatha, czyli Pana Świata. Codziennie świątynia odwiedzana jest przez rzesze pielgrzymów z różnych zakątków Indii. W tym mieście na jego przedmieściach o. Żelazek zorganizował kolonię trędowatych, która stanowi dzieło jego życia. O. Marian nie mógł się pogodzić z losem trędowatych, należących do kasty nietykalnych, których odrzuca tamtejsze społeczeństwo. Dlatego postanowił im pomóc. Założył Wioskę Zmartwychwstania liczącą ponad 300 domów stworzonych dla chorych na trąd. Założył szpital dla ponad 600 pacjentów i klinikę dentystyczną dla swoich podopiecznych. Pomógł także zapewnić higieniczne warunki mieszkaniowe, wyżywienie i ubrania dla rodzin trędowatych. A tym, którzy mogli pracować, zapewnił odpowiednie zatrudnienie. W Indiach istniał zakaz pracy dla trędowatych. A przecież to także dzięki pracy chorzy odzyskują godność! Z inicjatywy o. Żelazka chorzy byli zatrudnieni w warsztatach obuwniczych, produkujących sznurki, w tkalni materiałów, szwalni, cegielni, fermie kurzej, sadzie. Założył on szkołę Beatrix z internatem, placem zabaw dla dzieci trędowatych. Ideą przewodnią o. Żelazka było to, aby dzieci nie przebywały przez cały czas w towarzystwie chorych i nie czuły się gorsze od rówieśników. O. Marian szukał dla tych dzieci rodziców adopcyjnych, którzy mogli pomagać finansowo w ich wychowaniu i wykształceniu.
O. Żelazek był i jest głęboko poważany i kochany przez swoich podopiecznych nad Zatoką Bengalską. Ceni się go zwłaszcza za to, że wyznając inną wiarę, szanował i akceptował obce tradycje i zwyczaje. Najwyższy kapłan świątyni Jagannatha odwiedził teren misji z okazji 50-lecia święceń kapłańskich o. Żelazka, ponieważ polski werbista uważany był tam przez lokalnych kapłanów hinduskich za bramina. O. Marian pozyskał wielu pomocników i sponsorów na całym świecie.
Bardzo interesujące było świadectwo ojca Henryka Kałuży z pobytu u ojca Mariana w Indiach: „O. Marian mówi: >>Będę miał imieniny, to byśmy musieli pojechać do tych dzieci moich<<. Tak nazywał trędowatych. Zajeżdżamy, pierwsza brama cała w girlandach, śpiewają, druga brama przy kurniku, który on założył, trzecia brama przy ogrodzie, który on założył, czwarta brama – dzieci. Najpiękniejsze było jak w pewnym momencie chłopczyk taki bez uszu, warg i palców w kikutach dłoni niósł kubek brudny jak czarna ziemia. Przyszedł z tym kubkiem do niego, a on go przytulił. Myślę sobie, jak teraz do mnie przyjdzie-koniec. A on za chwilę przyleciał i niesie ten brudny kubek do mnie. I się uśmiecha. Ojciec Marian oczywiście mnie wyczuwa. Kopnął i mówi po polsku: >> Pij Heniu, popatrz ja już 50 lat to piję i żyję<<. I mnie szturcha i nie miałem wyjścia. Wypiłem i wtedy zrozumiałem coś. Radość tego chłopaka. Ja mu nic nie dałem. Ale biały człowiek, jeszcze kapłan przyjął coś od niego. Od niego nikt nigdy nie przyjmował niczego. W opiece nad trędowatymi pomagały o. Marianowi siostry z Włoch, ale nie było lekarza specjalisty od trądu. Ojciec Marina widział, że ktoś tam chodził po jego osadzie. Po pięciu latach przyszedł i mówi do o. Mariana: >> Słyszałem, że szukasz lekarza<<. >>Oj tak, on by się tu przydał<<. >>To proszę bardzo. Jestem lekarzem<<. >>A skąd się pan wziął?<< >>Ojca obserwowałem, co tu ojciec robi. Czy ojciec nawraca, czy to prozelityzm. Widzę, że ojciec jest dobrym człowiekiem, że ojcu człowiek leży na sercu. Ja jestem braminem<<. To był minister zdrowia ze stanu Orisa dr Mahapatra. Skończył swój urząd i przyszedł do o. Mariana i zaczął mu służyć. Był kapłanem w świątyni w Puri boga Wisznu, gdzie było 10 tys. kapłanów. O. Marian, jak tam przyszedł to go chcieli wyrzucić, grozili mu. Wspólnota katolicka była bardzo mała, liczyła zaledwie 200 osób. On przyszedł, zaczął najpierw od tych trędowatych i wszedł na drogę dialogu. I wybudował dom dialogu, gdzie odbywały się takie spotkania jak tu. I tyle zawsze mniej więcej było ludzi jak tutaj. Pisał ciągle do swojej koleżanki – do królowej Beatrix z Holandii, a ona posyłała mu co chciał. Wybudowali pierwszą w Indiach szkołę do której chodziły dzieci ludzi chorych i zdrowych. Przekraczał powoli, bardzo powoli, małymi kroczkami pewne kanony, które były nie do przekroczenia. Gdy spotkałem się z dr Mahapatrą to rozmawialiśmy o świętych księgach, interesowałem się hinduizmem, a on mówi: >> A wasza Biblia też jest ładna<< i wyobraźcie sobie zaczął recytować z pamięci całą Ewangelię Mateusza. On to recytował tak, że się czuło, że on się tym modli. Ojciec Marian mówi pewnego dnia do mnie: >> Choć pójdziemy Heniu. Pójdziemy do świątyni boga Wisznu Jagannatha<<. >>Co ojciec będzie tam robił?<< >> Jak to, to ty nie wiesz co się robi w świątyni, ty ksiądz?<<. Idziemy, na wielkim placu pełno młodzieży, praży słońce niemiłosiernie. Patrzę na jednego, on tak pół godziny bez ruchu stoi przed tą wielką wieżą, stoi i medytuje. Patrzę na ojca Mariana, a on też. No to ja do niego: >>Co ojciec robi?<<. >>No módl się, módl się chłopie>>. >>A co się modlić?<<. >>No to nie wiesz jak się modlić? Mama cie nie uczyła np. Ojcze nasz<<. Zrozumiałem, że w tym wielkim środowisku, zupełnie innej religii, można swoją modlitwą uobecnić to samo czego ludzie szukają. On to robił co pewien czas. Potem podszedł do tego młodzieńca i w języku orija tam z nim porozmawiał. Na drugi dzień patrzę, jest niedziela, a ten Hindus tam stoi u nas w kościele. Ja mówię: >>Ojcze ten młody przyszedł<<. >>No tak, nie pierwszy raz, już parę razy był<<. Jak było wielkie święto boga Jagannath, to było 1,5 mln pielgrzymów, wtedy o. Marian otwierał kościół i wszędzie nocowali pielgrzymi na placu, w kościele. Ale najwyższy kapłan bardzo go nie lubił. Parę razy dał mu do zrozumienia, gdzie jest jego miejsce. Ale ojciec Marian, jak to ojciec Marian, to tam coś, to pozdrowił go przez Mahapatrę. A przez to Mahapatra był na czarnej liście u tamtych kapłanów. Że on się miesza, zarzucali mu: >>Ty jesteś chrześcijaninem<<. A on: >>Tak, a co szkodzi?<< Bardzo żył przykazaniem miłości bliźniego, miłości Boga też. W każdym razie przyjechała do o. Mariana p. dr Wanda Błeńska. Ona w Ugandzie prowadziła przez ileś tam lat szpital dla trędowatych. Przyjechała p. Błeńska, on ją specjalnie zaprosił, żeby zorganizować dobrze i fachowo opiekę nad trędowatymi. Najwyższy kapłan wiedział wszystko. Nawet nie wszyscy kapłani z tych 10 tysięcy wiedzieli, który jest tym najwyższym. Nocą przyszła delegacja do o. Mariana i mówią tak: >>Przysyła nas najwyższy kapłan, myśmy słyszeli, że tutaj jest lekarka z Polski. No bo jest taki problem<<. Nie wiedzieli jak to powiedzieć, w kółko jak to Hindusi, w kółko, na końcu dopiero powiedzieli, że żona najwyższego nie może zajść w ciążę. I to jest bardzo poważny problem. Nie będzie sukcesji, a cały ten ród kapłański przechodzi z pokolenia na pokolenie. No to o. Marian: >>Tak, tak proszę przyprowadzić, niech przyjdzie<<. Jej też nikt nie może widzieć specjalnie, poza tym tylko kobieta może ją badać. I pogadał z p. Błeńską, która jeszcze żyje, ma przeszło 100 lat. Cudowny, święty człowiek. I rzeczywiście p. Błeńska, która się na wszystkim znała, porozmawiała z nią, przyszła nocą, znowu nocą, pod osłoną. Mówi: >>Ojcze Marianie, trzeba załatwić takie lekarstwa<<. Do królowej Beatrix listy szły, lekarstwa przyszły, chyba dziewięć miesięcy gdzieś tam czekali. Jest. I co się urodziło? Chłopak się urodził. Od tego czasu najwyższy i o. Marian to tacy bracia. Tacy bracia. Oczywiście, przy tym leczeniu to jeszcze cały czas była modlitwa. Tym bardziej, że o. Marian nie narzucał niczego. Po prostu był świadkiem. Nauczyłem się jednej takiej rzeczy, że wcale nie wielkie sprawy, takie błyszczące, takie gwiezdne tak naprawdę robią najwięcej w świecie. Wcale nie. A małe, ukryte, niewidzialne. Proste dobro. To właściwie robi najwięcej. Właściwie takie tam jest to chrześcijaństwo. I o. Marian mówił, że nie pamięta, żeby kogoś tam ochrzcił, poza dziećmi katolików, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze, żeby pokazać Jezusa żywego. Takim jakim On jest. Bez większych komentarzy. A Hindusi jako, że z natury swej są bardzo medytacyjni i refleksyjni, zawsze gotowi jakoś tak na przejście z jednego poziomu świadomości w drugi, mają jakiś taki szczególny dar. Oni to czuli. Oni to rozumieli. Specjalnie to moje wystąpienie starałem się uczynić takimi obrazami pewnymi, które pokazują, że chrześcijanin nie musi się ani bać, ani wstydzić. Pięć lat obozu, tyle lat przy trędowatych. Pod koniec życia o. Marian mieszkał w pustelni, a obok niego zrobił sobie pustelnię Muni Baba- filozof hinduski po uniwersytecie. On powiedział na pogrzebie o. Mariana, że stoimy przy człowieku świętym. On chciałby, żeby ta reinkarnacja była taka, żeby on się stał o. Marianem. On chciałby być taki jak o. Marian. Może to na tym polega. Autentyczne dobro pociąga, nie musi być wymalowane, może czasem po błocie chodzić, a jednocześnie ma w sobie niesamowitą moc. Autentyczne dobro nie jest dyplomatyczne, nie bawi się w różne tam takie czy inne podejścia. Autentyczne dobro jest prostolinijne. Można powiedzieć przegrywa? Nie. Jestem pewny. W takich bardzo trudnych okolicznościach jeden człowiek te wartości, które on przyniósł zaczynają przepływać W Europie coraz bardziej musimy być przygotowani i otwarci na krzyżowanie się kultur. Co im zaproponujemy? Etykietkę chrześcijaństwa czy autentyzm, taką trochę chrześcijańską dyplomację, tak żeby wyjść na cało? Czy prawdę? Taką szczerą prawdę. Co im zaproponujemy? Sami tu przyjdą. Bo ich jest za dużo. Hindusów jest dzisiaj miliard 300 milionów, a nasze domy będą puste… Autentyczny człowiek, gdziekolwiek się znajduje, coś przekaże. Hindusi go uważają za świętego i się dziwią, że my jeszcze tego nie robimy. Mówią: >>Ale to wszystko jedno, czy go tam ogłosicie świętym, czy nie, dla nas to jest święty ojciec Marian<<. Oni wiedzą co to jest świętość. Inną drogą idą do niej. Ale wiedzą.”
Podczas sympozjum „Człowiek dla wszystkich” w Ishopanthi Ashram w Puri – centrum duchowości założonym przez o. Mariana Żelazka – wypowiedział się o nim osobisty sekretarz o. Mariana Lalita Rao. Powiedział m.in.: „Nie tylko trudne, wręcz niemożliwe jest przedstawienie osoby o. Mariana Żelazka w kilku słowach. Trzeba uczciwie przyznać, że w ogóle nie da się opisać o. Mariana słowami. Jestem przekonany, że był wielką osobowością i dlatego w krótkim opisie trudno jest zamieścić osobiste uczucia i doświadczenia dotyczące tego, kim był o. Marian. Mimo to powiedziałbym o nim krótko: Człowiek dla wszystkich. Jestem dumny i miałem to szczęście, że przez 27 lat pozostawałem w bliskim kontakcie z człowiekiem świętym. O. Marian rzeczywiście był człowiekiem dla wszystkich, co dało się zauważyć wiele razy. Zawsze proponował proste rozwiązania. Jedną z tych sytuacji pamiętam z niedzielnej mszy św. odprawianej przez o. Mariana w kościele w Puri. Wśród uczestniczących znajdował się starszy człowiek z długą brodą, ubrany w białe szaty. Kiedy nadszedł czas Komunii św., zarezerwowanej tylko dla katolików przygotowanych do niej od dzieciństwa, i kiedy wszyscy ustawili się w kolejce do jej przyjęcia, człowiek ten też dołączył do kolejki. Zauważyłem, jak wszyscy spoglądali na niego, dając jasno do zrozumienia, że to nie jego miejsce, ponieważ nie jest katolikiem. Każdy oczekiwał, że o. Marian wyjaśni mu grzecznie, podobnie jak by to zrobił każdy inny ksiądz, że nie może udzielić Komunii. Jednak, ku zaskoczeniu zgromadzonych, o. Marian podał mu Ciało Chrystusa, a on przyjął je z wielką pobożnością i wdzięcznością. Po Mszy św. o. Marian wyszedł z kościoła, aby spotkać się z ludźmi. Wówczas starszy człowiek podszedł do o. Mariana i upadł przed nim na twarz. Wszyscy byli zaskoczeni, włącznie z o. Marianem. Kiedy starszy mężczyzna wstał, przedstawił się: >>Ojcze. Jestem nauczycielem uniwersytetu Shanti Niketan (uniwersytet założony przez Rabindranatha Tagore). Przybyłem do Puri na pielgrzymkę do świątyni Jagannath, ale jestem także czcicielem Pana Jezusa, dlatego przyszedłem na Mszę św. Podczas Eucharystii, słuchając twojej homilii, zostałem tak poruszony przez Jezusa, że podszedłem do ciebie, aby Go przyjąć w Komunii św. Idąc, zastanawiałem się, czy mi jej udzielisz, wiedziałem bowiem, że tylko katolicy mogą ją przyjmować, a ja nim nie jestem. I stał się cud nad cudami, ojcze – dałeś mi Jezusa. Czuję, że dzisiaj moja pielgrzymka do Puri dopełniła się. Dziękuję ci, ojcze, że dałeś mi Jezusa.<< To powiedział i odszedł. Z ciekawości zapytałem o. Mariana, jak to możliwe, że udzielił Komunii św. komuś, kto nie jest katolikiem. Wiedziałem, że to jest wbrew prawu kościelnemu, a o. Marian zobowiązany był je przestrzegać. O. Marian odpowiedział mi, jak zwykle z uśmiechem na twarzy: >> Tak, dałem mu Jezusa i jestem pewien, że gdyby Jezus był tam obecny jako Człowiek, też by mu nie odmówił. Nie pamiętasz, jak oburzano się na kobietę-prostytutkę, która przyszła do Jezusa z olejkiem, aby namaścić Jego stopy? Lecz Jezus odpowiedział: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.<< Co za przykład doskonałego reprezentanta Jezusa! O. Marian zawsze mi mówił, że najważniejsze jest bycie dobrym człowiekiem, a potem dobrym chrześcijaninem, hinduistą, muzułmaninem albo wyznawcą jakiejkolwiek religii. Powtarzał, że jeśli ktoś nie potrafi okazywać szacunku innym religiom, nigdy nie będzie miał szacunku do własnej. Często zasłaniamy się różnego rodzaju religijnymi rytuałami i ideami i zapominamy, że Bóg istnieje poza wszelkimi ograniczeniami i że jest Bogiem nas wszystkich. Podsumowując mogę tylko powiedzieć w kilku prostych słowach, że nikt z nas Boga nie widział, ale jeśli ktoś poprosiłby mnie, aby Go opisać, powiedziałbym bez zastanowienia, że Bóg musi być podobny do o. Mariana”.
Jak wspomniał prelegent na spotkanie przybyło wielu oleśnian i zaproszonych gości: Burmistrz Olesna Sylwester Lewicki, proboszcz oleskiej parafii ks. Walter Lenart, ks. prałat Zbigniew Donarski, siostra misjonarka Dolores-Dorota Zok, radna miejska Maria Kaniuka, były przewodniczący TSKN Bernard Smolarek, dyrektor MDK Ernest Hober, naczelnik Wydziału Edukacji przy Starostwie Powiatowym Bogusława Szychowska, prezes Spółdzielni Mieszkaniowej Andrzej Kochański, prezes Spółdzielni Odrodzenie Artur Maniura.
W tym jakże pięknym świadectwie ukazano na tym spotkaniu całą prawdę o ojcu Marianie – więźniu Dachau, misjonarzu trędowatych, świadku potrzeby służby bliźniemu, służby, która nie baczy na to, kim jest ten bliźni, w co wierzy, skąd pochodzi, co posiada, jakie ma poglądy. Dlatego o. Żelazek porównywany jest do Matki Teresy z Kalkuty.
Marian Żelazek, gdy przyjechał do Indii w 1950 r., miał za sobą koszmar obozów koncentracyjnych w Dachau i Gusen. Traumatyczne przeżycia II wojny światowej obudziły w nim głęboką wiarę w godność każdego człowieka i niezwykłą chęć naprawy tego świata poprzez czynienie dobra. 15 lat spędził wśród koczowników w dżungli – Adivasów w stanie Orissa, gdzie swoim życiem świadczył, iż człowiek dla człowieka musi być człowiekiem. Adivasi kierują się prostą zasadą: starszych się szanuje, dzieci się wychowuje, z młodymi się rozmawia. Potem działał w Puri na Zatoką Bengalską, mieście będącym jednym z najważniejszych ośrodków hinduizmu ze słynną świątynią boga Wisznu – Jagannatha, czyli Pana Świata. Codziennie świątynia odwiedzana jest przez rzesze pielgrzymów z różnych zakątków Indii. W tym mieście na jego przedmieściach o. Żelazek zorganizował kolonię trędowatych, która stanowi dzieło jego życia. O. Marian nie mógł się pogodzić z losem trędowatych, należących do kasty nietykalnych, których odrzuca tamtejsze społeczeństwo. Dlatego postanowił im pomóc. Założył Wioskę Zmartwychwstania liczącą ponad 300 domów stworzonych dla chorych na trąd. Założył szpital dla ponad 600 pacjentów i klinikę dentystyczną dla swoich podopiecznych. Pomógł także zapewnić higieniczne warunki mieszkaniowe, wyżywienie i ubrania dla rodzin trędowatych. A tym, którzy mogli pracować, zapewnił odpowiednie zatrudnienie. W Indiach istniał zakaz pracy dla trędowatych. A przecież to także dzięki pracy chorzy odzyskują godność! Z inicjatywy o. Żelazka chorzy byli zatrudnieni w warsztatach obuwniczych, produkujących sznurki, w tkalni materiałów, szwalni, cegielni, fermie kurzej, sadzie. Założył on szkołę Beatrix z internatem, placem zabaw dla dzieci trędowatych. Ideą przewodnią o. Żelazka było to, aby dzieci nie przebywały przez cały czas w towarzystwie chorych i nie czuły się gorsze od rówieśników. O. Marian szukał dla tych dzieci rodziców adopcyjnych, którzy mogli pomagać finansowo w ich wychowaniu i wykształceniu.
O. Żelazek był i jest głęboko poważany i kochany przez swoich podopiecznych nad Zatoką Bengalską. Ceni się go zwłaszcza za to, że wyznając inną wiarę, szanował i akceptował obce tradycje i zwyczaje. Najwyższy kapłan świątyni Jagannatha odwiedził teren misji z okazji 50-lecia święceń kapłańskich o. Żelazka, ponieważ polski werbista uważany był tam przez lokalnych kapłanów hinduskich za bramina. O. Marian pozyskał wielu pomocników i sponsorów na całym świecie.
Bardzo interesujące było świadectwo ojca Henryka Kałuży z pobytu u ojca Mariana w Indiach: „O. Marian mówi: >>Będę miał imieniny, to byśmy musieli pojechać do tych dzieci moich<<. Tak nazywał trędowatych. Zajeżdżamy, pierwsza brama cała w girlandach, śpiewają, druga brama przy kurniku, który on założył, trzecia brama przy ogrodzie, który on założył, czwarta brama – dzieci. Najpiękniejsze było jak w pewnym momencie chłopczyk taki bez uszu, warg i palców w kikutach dłoni niósł kubek brudny jak czarna ziemia. Przyszedł z tym kubkiem do niego, a on go przytulił. Myślę sobie, jak teraz do mnie przyjdzie-koniec. A on za chwilę przyleciał i niesie ten brudny kubek do mnie. I się uśmiecha. Ojciec Marian oczywiście mnie wyczuwa. Kopnął i mówi po polsku: >> Pij Heniu, popatrz ja już 50 lat to piję i żyję<<. I mnie szturcha i nie miałem wyjścia. Wypiłem i wtedy zrozumiałem coś. Radość tego chłopaka. Ja mu nic nie dałem. Ale biały człowiek, jeszcze kapłan przyjął coś od niego. Od niego nikt nigdy nie przyjmował niczego. W opiece nad trędowatymi pomagały o. Marianowi siostry z Włoch, ale nie było lekarza specjalisty od trądu. Ojciec Marina widział, że ktoś tam chodził po jego osadzie. Po pięciu latach przyszedł i mówi do o. Mariana: >> Słyszałem, że szukasz lekarza<<. >>Oj tak, on by się tu przydał<<. >>To proszę bardzo. Jestem lekarzem<<. >>A skąd się pan wziął?<< >>Ojca obserwowałem, co tu ojciec robi. Czy ojciec nawraca, czy to prozelityzm. Widzę, że ojciec jest dobrym człowiekiem, że ojcu człowiek leży na sercu. Ja jestem braminem<<. To był minister zdrowia ze stanu Orisa dr Mahapatra. Skończył swój urząd i przyszedł do o. Mariana i zaczął mu służyć. Był kapłanem w świątyni w Puri boga Wisznu, gdzie było 10 tys. kapłanów. O. Marian, jak tam przyszedł to go chcieli wyrzucić, grozili mu. Wspólnota katolicka była bardzo mała, liczyła zaledwie 200 osób. On przyszedł, zaczął najpierw od tych trędowatych i wszedł na drogę dialogu. I wybudował dom dialogu, gdzie odbywały się takie spotkania jak tu. I tyle zawsze mniej więcej było ludzi jak tutaj. Pisał ciągle do swojej koleżanki – do królowej Beatrix z Holandii, a ona posyłała mu co chciał. Wybudowali pierwszą w Indiach szkołę do której chodziły dzieci ludzi chorych i zdrowych. Przekraczał powoli, bardzo powoli, małymi kroczkami pewne kanony, które były nie do przekroczenia. Gdy spotkałem się z dr Mahapatrą to rozmawialiśmy o świętych księgach, interesowałem się hinduizmem, a on mówi: >> A wasza Biblia też jest ładna<< i wyobraźcie sobie zaczął recytować z pamięci całą Ewangelię Mateusza. On to recytował tak, że się czuło, że on się tym modli. Ojciec Marian mówi pewnego dnia do mnie: >> Choć pójdziemy Heniu. Pójdziemy do świątyni boga Wisznu Jagannatha<<. >>Co ojciec będzie tam robił?<< >> Jak to, to ty nie wiesz co się robi w świątyni, ty ksiądz?<<. Idziemy, na wielkim placu pełno młodzieży, praży słońce niemiłosiernie. Patrzę na jednego, on tak pół godziny bez ruchu stoi przed tą wielką wieżą, stoi i medytuje. Patrzę na ojca Mariana, a on też. No to ja do niego: >>Co ojciec robi?<<. >>No módl się, módl się chłopie>>. >>A co się modlić?<<. >>No to nie wiesz jak się modlić? Mama cie nie uczyła np. Ojcze nasz<<. Zrozumiałem, że w tym wielkim środowisku, zupełnie innej religii, można swoją modlitwą uobecnić to samo czego ludzie szukają. On to robił co pewien czas. Potem podszedł do tego młodzieńca i w języku orija tam z nim porozmawiał. Na drugi dzień patrzę, jest niedziela, a ten Hindus tam stoi u nas w kościele. Ja mówię: >>Ojcze ten młody przyszedł<<. >>No tak, nie pierwszy raz, już parę razy był<<. Jak było wielkie święto boga Jagannath, to było 1,5 mln pielgrzymów, wtedy o. Marian otwierał kościół i wszędzie nocowali pielgrzymi na placu, w kościele. Ale najwyższy kapłan bardzo go nie lubił. Parę razy dał mu do zrozumienia, gdzie jest jego miejsce. Ale ojciec Marian, jak to ojciec Marian, to tam coś, to pozdrowił go przez Mahapatrę. A przez to Mahapatra był na czarnej liście u tamtych kapłanów. Że on się miesza, zarzucali mu: >>Ty jesteś chrześcijaninem<<. A on: >>Tak, a co szkodzi?<< Bardzo żył przykazaniem miłości bliźniego, miłości Boga też. W każdym razie przyjechała do o. Mariana p. dr Wanda Błeńska. Ona w Ugandzie prowadziła przez ileś tam lat szpital dla trędowatych. Przyjechała p. Błeńska, on ją specjalnie zaprosił, żeby zorganizować dobrze i fachowo opiekę nad trędowatymi. Najwyższy kapłan wiedział wszystko. Nawet nie wszyscy kapłani z tych 10 tysięcy wiedzieli, który jest tym najwyższym. Nocą przyszła delegacja do o. Mariana i mówią tak: >>Przysyła nas najwyższy kapłan, myśmy słyszeli, że tutaj jest lekarka z Polski. No bo jest taki problem<<. Nie wiedzieli jak to powiedzieć, w kółko jak to Hindusi, w kółko, na końcu dopiero powiedzieli, że żona najwyższego nie może zajść w ciążę. I to jest bardzo poważny problem. Nie będzie sukcesji, a cały ten ród kapłański przechodzi z pokolenia na pokolenie. No to o. Marian: >>Tak, tak proszę przyprowadzić, niech przyjdzie<<. Jej też nikt nie może widzieć specjalnie, poza tym tylko kobieta może ją badać. I pogadał z p. Błeńską, która jeszcze żyje, ma przeszło 100 lat. Cudowny, święty człowiek. I rzeczywiście p. Błeńska, która się na wszystkim znała, porozmawiała z nią, przyszła nocą, znowu nocą, pod osłoną. Mówi: >>Ojcze Marianie, trzeba załatwić takie lekarstwa<<. Do królowej Beatrix listy szły, lekarstwa przyszły, chyba dziewięć miesięcy gdzieś tam czekali. Jest. I co się urodziło? Chłopak się urodził. Od tego czasu najwyższy i o. Marian to tacy bracia. Tacy bracia. Oczywiście, przy tym leczeniu to jeszcze cały czas była modlitwa. Tym bardziej, że o. Marian nie narzucał niczego. Po prostu był świadkiem. Nauczyłem się jednej takiej rzeczy, że wcale nie wielkie sprawy, takie błyszczące, takie gwiezdne tak naprawdę robią najwięcej w świecie. Wcale nie. A małe, ukryte, niewidzialne. Proste dobro. To właściwie robi najwięcej. Właściwie takie tam jest to chrześcijaństwo. I o. Marian mówił, że nie pamięta, żeby kogoś tam ochrzcił, poza dziećmi katolików, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze, żeby pokazać Jezusa żywego. Takim jakim On jest. Bez większych komentarzy. A Hindusi jako, że z natury swej są bardzo medytacyjni i refleksyjni, zawsze gotowi jakoś tak na przejście z jednego poziomu świadomości w drugi, mają jakiś taki szczególny dar. Oni to czuli. Oni to rozumieli. Specjalnie to moje wystąpienie starałem się uczynić takimi obrazami pewnymi, które pokazują, że chrześcijanin nie musi się ani bać, ani wstydzić. Pięć lat obozu, tyle lat przy trędowatych. Pod koniec życia o. Marian mieszkał w pustelni, a obok niego zrobił sobie pustelnię Muni Baba- filozof hinduski po uniwersytecie. On powiedział na pogrzebie o. Mariana, że stoimy przy człowieku świętym. On chciałby, żeby ta reinkarnacja była taka, żeby on się stał o. Marianem. On chciałby być taki jak o. Marian. Może to na tym polega. Autentyczne dobro pociąga, nie musi być wymalowane, może czasem po błocie chodzić, a jednocześnie ma w sobie niesamowitą moc. Autentyczne dobro nie jest dyplomatyczne, nie bawi się w różne tam takie czy inne podejścia. Autentyczne dobro jest prostolinijne. Można powiedzieć przegrywa? Nie. Jestem pewny. W takich bardzo trudnych okolicznościach jeden człowiek te wartości, które on przyniósł zaczynają przepływać W Europie coraz bardziej musimy być przygotowani i otwarci na krzyżowanie się kultur. Co im zaproponujemy? Etykietkę chrześcijaństwa czy autentyzm, taką trochę chrześcijańską dyplomację, tak żeby wyjść na cało? Czy prawdę? Taką szczerą prawdę. Co im zaproponujemy? Sami tu przyjdą. Bo ich jest za dużo. Hindusów jest dzisiaj miliard 300 milionów, a nasze domy będą puste… Autentyczny człowiek, gdziekolwiek się znajduje, coś przekaże. Hindusi go uważają za świętego i się dziwią, że my jeszcze tego nie robimy. Mówią: >>Ale to wszystko jedno, czy go tam ogłosicie świętym, czy nie, dla nas to jest święty ojciec Marian<<. Oni wiedzą co to jest świętość. Inną drogą idą do niej. Ale wiedzą.”
Podczas sympozjum „Człowiek dla wszystkich” w Ishopanthi Ashram w Puri – centrum duchowości założonym przez o. Mariana Żelazka – wypowiedział się o nim osobisty sekretarz o. Mariana Lalita Rao. Powiedział m.in.: „Nie tylko trudne, wręcz niemożliwe jest przedstawienie osoby o. Mariana Żelazka w kilku słowach. Trzeba uczciwie przyznać, że w ogóle nie da się opisać o. Mariana słowami. Jestem przekonany, że był wielką osobowością i dlatego w krótkim opisie trudno jest zamieścić osobiste uczucia i doświadczenia dotyczące tego, kim był o. Marian. Mimo to powiedziałbym o nim krótko: Człowiek dla wszystkich. Jestem dumny i miałem to szczęście, że przez 27 lat pozostawałem w bliskim kontakcie z człowiekiem świętym. O. Marian rzeczywiście był człowiekiem dla wszystkich, co dało się zauważyć wiele razy. Zawsze proponował proste rozwiązania. Jedną z tych sytuacji pamiętam z niedzielnej mszy św. odprawianej przez o. Mariana w kościele w Puri. Wśród uczestniczących znajdował się starszy człowiek z długą brodą, ubrany w białe szaty. Kiedy nadszedł czas Komunii św., zarezerwowanej tylko dla katolików przygotowanych do niej od dzieciństwa, i kiedy wszyscy ustawili się w kolejce do jej przyjęcia, człowiek ten też dołączył do kolejki. Zauważyłem, jak wszyscy spoglądali na niego, dając jasno do zrozumienia, że to nie jego miejsce, ponieważ nie jest katolikiem. Każdy oczekiwał, że o. Marian wyjaśni mu grzecznie, podobnie jak by to zrobił każdy inny ksiądz, że nie może udzielić Komunii. Jednak, ku zaskoczeniu zgromadzonych, o. Marian podał mu Ciało Chrystusa, a on przyjął je z wielką pobożnością i wdzięcznością. Po Mszy św. o. Marian wyszedł z kościoła, aby spotkać się z ludźmi. Wówczas starszy człowiek podszedł do o. Mariana i upadł przed nim na twarz. Wszyscy byli zaskoczeni, włącznie z o. Marianem. Kiedy starszy mężczyzna wstał, przedstawił się: >>Ojcze. Jestem nauczycielem uniwersytetu Shanti Niketan (uniwersytet założony przez Rabindranatha Tagore). Przybyłem do Puri na pielgrzymkę do świątyni Jagannath, ale jestem także czcicielem Pana Jezusa, dlatego przyszedłem na Mszę św. Podczas Eucharystii, słuchając twojej homilii, zostałem tak poruszony przez Jezusa, że podszedłem do ciebie, aby Go przyjąć w Komunii św. Idąc, zastanawiałem się, czy mi jej udzielisz, wiedziałem bowiem, że tylko katolicy mogą ją przyjmować, a ja nim nie jestem. I stał się cud nad cudami, ojcze – dałeś mi Jezusa. Czuję, że dzisiaj moja pielgrzymka do Puri dopełniła się. Dziękuję ci, ojcze, że dałeś mi Jezusa.<< To powiedział i odszedł. Z ciekawości zapytałem o. Mariana, jak to możliwe, że udzielił Komunii św. komuś, kto nie jest katolikiem. Wiedziałem, że to jest wbrew prawu kościelnemu, a o. Marian zobowiązany był je przestrzegać. O. Marian odpowiedział mi, jak zwykle z uśmiechem na twarzy: >> Tak, dałem mu Jezusa i jestem pewien, że gdyby Jezus był tam obecny jako Człowiek, też by mu nie odmówił. Nie pamiętasz, jak oburzano się na kobietę-prostytutkę, która przyszła do Jezusa z olejkiem, aby namaścić Jego stopy? Lecz Jezus odpowiedział: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.<< Co za przykład doskonałego reprezentanta Jezusa! O. Marian zawsze mi mówił, że najważniejsze jest bycie dobrym człowiekiem, a potem dobrym chrześcijaninem, hinduistą, muzułmaninem albo wyznawcą jakiejkolwiek religii. Powtarzał, że jeśli ktoś nie potrafi okazywać szacunku innym religiom, nigdy nie będzie miał szacunku do własnej. Często zasłaniamy się różnego rodzaju religijnymi rytuałami i ideami i zapominamy, że Bóg istnieje poza wszelkimi ograniczeniami i że jest Bogiem nas wszystkich. Podsumowując mogę tylko powiedzieć w kilku prostych słowach, że nikt z nas Boga nie widział, ale jeśli ktoś poprosiłby mnie, aby Go opisać, powiedziałbym bez zastanowienia, że Bóg musi być podobny do o. Mariana”.
Jak wspomniał prelegent na spotkanie przybyło wielu oleśnian i zaproszonych gości: Burmistrz Olesna Sylwester Lewicki, proboszcz oleskiej parafii ks. Walter Lenart, ks. prałat Zbigniew Donarski, siostra misjonarka Dolores-Dorota Zok, radna miejska Maria Kaniuka, były przewodniczący TSKN Bernard Smolarek, dyrektor MDK Ernest Hober, naczelnik Wydziału Edukacji przy Starostwie Powiatowym Bogusława Szychowska, prezes Spółdzielni Mieszkaniowej Andrzej Kochański, prezes Spółdzielni Odrodzenie Artur Maniura.
W tym jakże pięknym świadectwie ukazano na tym spotkaniu całą prawdę o ojcu Marianie – więźniu Dachau, misjonarzu trędowatych, świadku potrzeby służby bliźniemu, służby, która nie baczy na to, kim jest ten bliźni, w co wierzy, skąd pochodzi, co posiada, jakie ma poglądy. Dlatego o. Żelazek porównywany jest do Matki Teresy z Kalkuty.
Ewa Cichoń