Czytanki z podręcznika Feliksa Rendschmidta cz.1.

podręczni rendschmidt

Oleskie Muzeum Regionalne posiada reprinty podręczników wybitnego oleśnianina, pedagoga, pisarza i badacza natury Feliksa Rendschmidta. Reprinty te ofiarowała naszej placówce p. dr Adelheid Glauer, która w tym roku wydała książkę o Feliksie Rendschmicie. Rendschmidt pisał podręczniki dwujęzyczne. Chcę zapoznać czytelników z interesującymi czytankami, umieszczonymi w podręcznikach tego wybitnego oleśnianina, którego rezultaty pracy, nietuzinkowa osobowość, bogata spuścizna literacka, publicystyczna i wrażliwość na potrzeby dzieci i młodzieży, na stałe wpisały w historię naszej małej Ojczyzny. Był pedagogiem – pasjonatem, który przerastał wielu sobie współczesnych, bo wierzył, że w każdym, zwłaszcza młodym człowieku szukającym drogi jest odrobina dobra, iskra prawdy, którą trzeba tylko odnaleźć i rozdmuchać… Swoim życiem świadczył, że tylko to co uczłowiecza, co rozwija człowieka i jego osobowość, tylko to staje się kulturą. Jako nowoczesny pedagog, uczeń Pestalozziego nie przytłaczał uczniów swoją wiedzą, ale animował u nich samodzielne myślenie, aktywność na zajęciach, inicjował dyskusje, zarażał zaangażowaniem. Siał na ziemi śląskiego szkolnictwa ziarno oświecenia, mozolnie je pielęgnował aż wzrosło i dało plon stokrotny tysięcy nauczycieli szkół ludowych. Realizował się także na niwie pisarskiej, jako autor licznych, dwujęzycznych podręczników szkolnych, czytanek i publicysta. Jego spuścizna literacka była imponująca. Nauczyciele – absolwenci nauczycielskiego seminarium we Wrocławiu, którego był rektorem, uczyli według podręczników Rendschmidta śląskie dzieci. Podręczniki te cieszyły się wielką popularnością wśród nauczycieli tak katolickich jak i ewangelickich, nie tylko na Śląsku, ale także w polskich szkołach Galicji, Prus Zachodnich, ziem zaboru rosyjskiego. Wysoki nakład tych podręczników świadczył o ich wielkiej przydatności. Służyły one nauczaniu bilingualnemu na dwujęzycznym Śląsku. Rendschmidt pisząc, dostrzegał obecność na Górnym Śląsku żywiołu słowiańskiego, polskiego, wychowywał się i wyrósł w środowisku dwujęzycznym, w którym zwykli, prości ludzie posługiwali się na ogół dialektem śląskim-owym „Wasserpolnisch”. Felix Rendschmidt ucząc w Gorzowie Śl. zetknął się już z problemami językowymi u śląskich dzieci mówiących gwarą, wprowadzał wtedy język polski literacki w jej miejsce. Rozumiał specyfikę Śląska i nie negował dwujęzyczności jego mieszkańców. Nigdy kwestie narodowościowe, czy etniczne nie miały wpływu na jego ocenę człowieka. Należy podkreślić, że bardzo dbał o czystość języka tak niemieckiego, polskiego, francuskiego, czy włoskiego, piętnując wyrazy obce.
Dlatego warto zaprezentować jego edukacyjne opowiadania, które zamieszczał w swoich podręcznikach. Oto jedno z nich:

RYMARZ WARSZAWSKI
W Warszawie, przy ulicy Freta, przeszło trzydzieści lat temu, mieszkał poczciwy rymarz: liczną obarczony rodziną, pomimo najszczerszych chęci, nie mógł jej wyżywić; mało mając znajomych, nie wiele miał do roboty, bo w owym czasie w kraju, wojnami i ofiarami wycieńczonym, drożyzna była wielka. Najsroższa więc nędza panowała w domku jego; kilkoro dziatek wołających nieustannie o kawałek chleba, żona w pracy i niedostatku przykrą pogrążona chorobą, stary ojciec wzywający śmierci, aby przestał być dzieciom ciężarem; taki w nim okropny przedstawiał się widok. Nieszczęśliwy rymarz nie mając żadnej nadziei polepszenia bytu tylu ukochanych osób, zaciągnąwszy u sąsiadów dłużków niemało, naglony od wierzycieli, do rozpaczy przywiedziony został; odszedł prawie zupełnie i od zmysłów, i powziął myśl występną zakończenia dni swoich. Uciekając z domu, nie chcąc patrzeć ani na ojca, ani na żonę, ani na dzieci, błąkał się po ulicach Warszawy, kiedy nagle koło kościoła św. Krzyża obiły się o jego uszy wesołe okrzyki. Bolesne są dla rozpaczy radości oznaki. Rymarz wskroś przejęty, zdziwiony, ze mogli jeszcze ludzie tej ziemi cieszyć się, zapytał się z gniewem przechodzącego o przyczynę tej uciechy? „Czyż nie wiesz”? odpowiedziało mu głosów kilka. „że Naczelnik dziś do Warszawy wjeżdża? Oto jedzie! Naczelnik! naczelnik!” Powtórzyły ust tysiące i wołali: „Niech żyje!” Tłumem ludu ściśniony rymarz stanął, „Dobrze”, pomyślał sobie, „ obaczę go raz jeszcze” i wkrótce w pośród mnóstwa żołnierzy i ludu pospolitego ujrzał nadzieję narodu, dowódcę ówczasowego powstania. Siedział na pięknym koniu; ubiór jego był wieśniaczy, prosta na głowie czapka; ale szlachetna postawa wielkiego męża zdradzała, broń i smagłe spojrzenie znamionowały rycerza, a uśmiech łagodny o dobroci serca przemawiał. Podniósł oczy biedny rymarz i zdarzyło się, iż spotkały się z oczyma bohatera. Przejęty tem wejrzeniem, uczuł w sobie jakby cudowną przemianę; ciężar gnębiący duszę jego uniósł się, a usta wyrzekły mimowolnie: „Kościuszko!”
Tak minęły już te czasy, kiedy Bóg sam przemawiać raczył do stworzeń swoich, i sam bez niczyjego pośrednictwa ulubionych sobie i w trudnych przygodach ratował; teraz dobroć swoją i miłosierdzie przez ludzi dobroczynnych objawia, i zdaje się, że są tacy, których przeznacza umyślnie, ażeby obrazem Jego byli na ziemi. Jeźli jednym z tych wybranych był bez wątpienia książę Czartoryski, mąż sławny i cnotliwy, może śmiało iść za nim prawy uczeń i przyjaciel, Tadeusz Kościuszko. Imię jego godne stanąć obok najpiękniejszych starożytności i dziejów naszych imion, od żadnego prawdziwego Polaka bez rozrzewnienia i dumy wymówionem być nie może. Wzór obywateli i żołnierzy, przedmiot szacunku monarchów i narodów, godło tkliwej przyjaźni, skromności i uczuć najszlachetniejszych, imię to miało jeszcze dla ubóstwa i nędzy urok swój szczególny, było jakby zadatkiem ulgi i pociechy; bo Kościuszko lubo nigdy majętnym nie był, przecież niemal jednakowo z bogatymi świadczył: serce czułe i ludzkości pełne, dowcipu mu dodawało; i nieraz tkliwy przebieg miejsce możności zastąpił. Ta zadziwiająca i przemyślna szczodrobliwość jego, prawie zarówno z dobroczynnością sławna, głośna i u obcych, gdzież lepiej jak w ojczyźnie znana być miała? Wiedział też o niej lud prosty, i zaledwie nieszczęśliwy rymarz wyrzekł imię tego przyjaciela ludzkości, zaledwie spotkał jego wejrzenie, natychmiast rozpacz znikła mu z serca, i obudziła się w nim nadzieja. Zamiast szukania dalej sposobów odjęcia sobie życia, wrócił spiesznie do domu. „Ojcze, żono, dzieci!” zawołał wchodząc; „zakończy Bóg cierpienia nasze; Kościuszko jest w Warszawie!” „Kościuszko!” Powtórzyły klaszcząc w dłonie dzieci, już obeznane z tem pięknem imieniem. „Kościuszko!” Powtórzyła z słodkim uśmiechem schorzała żona, „Kościuszko!” Powtórzył starzec, wznosząc oczy ku niebu; i wszystkich napełniła radość. „Tak, Kościuszko!” mówił z żywością rymarz, „widziałem go, spojrzał na mnie! Wjechał do krakowskiej drogi, na czele wojaków naszych, a lud cały witał ich wesoło. Nie śmiem go dziś trudzić, już późno, dopiero co przyjechał, a ma on ważne na głowie sprawy; ale jutro skoro dzień zaświta, pobiegnę do niego, an pewno da nam wsparcie, on równie dobroczynny jak waleczny”- „O zapewne!”-zawołał stary ojciec; „idź do niego synu; jeszcze nie było przykładu, żeby Kościuszko wsparcia komu odmówił. Niewiadomo, skąd sposobów bierze, bo poczciwy, a nie bogaty… Bóg dobry, dla szczęścia biednych, dostarcza mu tej możności. Dziękujmy niebu, że tu przybył i cieszmy się nadzieją!”-Tak uczynili, a sen miły zamknął im powieki.
Nazajutrz rymarz wstał pierwej od słońca, lecz nie pierwej od Kościuszki. Prawemu temu synowi konająca Ojczyzna swe losy i dzieci powierzyła; taką matkę, tylu braci mając na swej pieczy, znając wielkość takowych obowiązków, Kościuszko czuwał. Już go nawet rymarz otoczonym zastał członkami rady najwyższej; lecz każdy prosty i ubogi człowiek tak wolny miał do niego przystęp, że i on z łatwością posłuchanie znalazł… „Czego żądasz przyjacielu?” rzekł do niego łagodnie- „Wsparcia” odpowiedział rymarz, kłaniając mu się do nóg- „nie schylaj się, mój kochany, śmiało opowiedz mi twoją nędzę; jam taki człowiek jak i ty”- „Jestem rymarz ubogi” odpowiedział proszący; „ mam przy sobie starego ojca, żonę chorą i drobnych dziatek kilkoro, a żadnej roboty; zadłużyłem się u sąsiadów i przy tej drożyźnie pewnie wszyscy pomrzemy z głodu”- „biedni ludzie!”-zawołał bohater z rozrzewnieniem, „ach! Czemuż nie jestem bogaty!…Weź przynajmniej to, co mam przy sobie; jest tu czterdzieści złotych, kup tymczasem chleba ojcu, żonie i dzieciom… więcej dać ci nie mogę!”-Wymówiwszy te słowa, zamyślił się i zasmucił mąż dobroczynny; ale po krótkiem dumaniu rozweseliła się twarz jego. „wiesz co? Przyjacielu,” wyrzekł z radością, „kiedy nie pieniędzmi, może choć innym sposobem dopomóc ci potrafię… gdzie mieszkasz?”-„Na rogu Freta ulicy, po lewej stronie”. -„przedziwnie, naróbże jak najprędzej kilkadziesiąt batożków, takich, jak jadący konno używać zwykli: niech będą gotowe na jutro rano, ja tam przyjadę. Tylko pamiętaj! Bywał zdrów, niech ci Bóg dopomaga! Nie dziękuj, bo nie masz za co”. Odszedł rymarz uszczęśliwiony darem i łagodną mową Naczelnika, ale zdziwiony zleceniem jego. Kupiwszy żywności dla rodziny, opowiedziawszy jej całą przygodę, jął się skwapliwie do zadanej roboty. Przynajął kilku czeladników; na dzień następujący wygotował kilkadziesiąt batożków. Stał od rana z ojcem we drzwiach sklepiku; dzieci uwiadomione o obietnicy Kościuszki, biegały tu i ówdzie; żona nawet cokolwiek pożywieniem i radością pokrzepiona, zwlekła się z łóżka i siadała w oknie, by wyglądać zbawcy swojego. Niedługo czekali. Pomimo licznych spraw i zatrudnień, nie dozwoliło nigdy Kościuszce serce jego, by zapomnieć miał o nieszczęśliwym, którego wesprzeć obiecał. Jadąc do okopów, umyślnie Freta ulicą drogę swoją obrócił, i dopiero z Nowomiejskiej wyjeżdżał bramy, kiedy już dziatki rymarza przybiegały dać znać, że się zbliża: pokazał się wnet tłum ludzi jezdnych i pieszych, widzieć się dał i Naczelnik. Otaczał go poczet niemały najpierwszej szlachty w kraju; kwiat polskiej młodzieży garnął się pod chorągwie jego, z takim zapałem, z taką miłością, jak gdyby pod ojca skrzydła. Kościuszko poznał z daleka rymarza, a gdy dojechał do jego sklepiku, stanął: zatrzymali się wszyscy, pytając się, czego by żądał? ”Tu mieszka rymarz”- odpowiedział „robi batożki, chciałbym jeden kupić” – i kazał pokazać kilka do wyboru. Przyniósł cały pęk posłuszny rzemieślnik i podał mu go z uszanowaniem. „nakryj głowę” rzekł naczelnik, „a potem wejdziemy w ugodę. Cóż chcesz za taki batożek?” dodał, biorąc jeden i próbując go. „Co łaska, Jaśnie Wielmożny Panie” odpowiedział zmieszany. –„Nie mam czasu się targować” mówił dalej Kościuszko, przyjm to przyjacielu” i dał mu ośmiozłotowego talara. Rymarz chciał zdawać resztę. Naczelnik nie pozwolił, a obracając się do towarzyszących mu rzekł: „wierzajcie mi, Mości Panowie, że walny batożek”. To powiedziawszy, zaciął nim konia i ruszył. Wszyscy, którzy z nim byli, zaczęli także kupować sobie batożki: żaden nie dał mniej niż talara, a było wiele takich, co i więcej dali. W kilku minutach brakło batożków; ci, dla których nie stało, zamówili sobie takież same na dzień następujący; pojechali potem wszyscy za naczelnikiem, a rymarz został odurzony. W pierwszych chwilach nie mógł pojąć, jakim cudem w tak krótkim czasie kieszenie jego, kapelusz i ręce napełniły się srebrem i złotem; zebrane pospólstwo, dzieci, żona, ojciec, sąsiedzi stali również odurzeni. „To prawdziwie Kościuszki sprawa”! zawołał nareszcie głos jeden; „tak to on przemyślnemi sposobami dobrze czynić umie, tak władzy swojej nad umysłami używa! niech żyje!” krzyknął; „niech żyje!” Powtórzyło mnóstwo całe. Sława, która najdrobniejsze czyny wielkich mężów rozgłasza, rozniosła wkrótce po Warszawie przygodę rymarza: mnóstwo takich batożków sprzedał, wiele osób i inną zaczęło mu dawać robotę, i w wkrótce mająteczek zebrał. Żona mu wyzdrowiała, ojcu kilkanaście lat ubyło, długi popłacił, dziatki wychował, a Kościuszko w późniejszym kraju i własnych niedolach, gdy tułając się po obcej ziemi, w przyjaźni, w sumieniu i w nadziei szukał jedynej pociechy, wspominając na liczbę szczęśliwych, których w dwóch częściach świata uczynił, nieraz zapewne miłego doznawał wzruszenia, licząc między nimi warszawskiego rymarza.
Fragment pochodzi z podręcznika: Felix Rendschmidt, Książka do czytania dla klassy średniej szkół katolickich miejskich i wiejskich, Wrocław 1853 r. s. 99-104.

Ewa Cichoń